Półfinał Niemcy-Hiszpania oglądałem na wielkim telebimie w ojczyźnie Schweinsteigera wśród 3000 kibiców niemieckich. Hiszpanii kibicowałem tylko ja i kilkuosobowa grupka turystów z półwyspu Iberyjskiego. W Niemczech atmosfera przed tym meczem była naprawdę gorąca. Cały kraj ogarnęła gorączka na punkcie Team2010 – drużyny Loewa na mundialu. W telewizji niekończące się wywiady z piłkarzami i trenerem, na ulicach średnio co trzeci samochód przyzdobiony czarno-czerwono-żółtą flagą narodową, a przed ekranem zasiadają nawet Ci, których na codzień futbol nie interesuje. Trochę trudno to wszystko zrozumieć Polakowi, bo przecież z polskiego punktu widzenia Niemcy powinni być już do sukcesów swojej drużyny przyzwyczajeni. Ale taki jest sport – przeszłość to przeszłość i dlatego Niemcy są pełni euforii jakby ich drużyna po raz pierwszy od dekady znalazła się w półfinale wielkiego turnieju. Nieważne że są wicemistrzami świata z 2002 roku i brązowymi medalistami mundialu 2006, no i wicemistrzami Europy sprzed dwóch lat... Prasa donosi, że podobna gorączka panuje w Hiszpanii. W ich przypadku to jednak zrozumiałe, bo Hiszpania nigdy w finale mundialu nie była, a w historii zasłynęła z pięknego przegrywania, pomimo silnej reprezentacji.
W trzech z pięciu meczów na mundialu niemiecka drużyna wbiła przeciwnikom 4 gole, w tym Anglii i Argentynie. Czego innego mogli więc oczekiwać nimieccy kibice, niż wyrazistego zwycięstwa nad Hiszpanią? Jasno precyzowali swoje stanowisko - chcemy ponownie czterodaniowej uczty! Wszystko miało być rzecz jasna przyprawione szczyptą zemsty za finał sprzed dwóch lat.
Jakież było ich zdziwienie, gdy minuty mijały, a bezustannie atakowała Hiszpania. Piłkarzom znad Łaby w ogóle nie w głowie był atak. Trudno odgadnąć, w jaki sposób Joachim Loew obrał taktykę na ten mecz, ale zaryzykowałbym stwierdzenie, że posłuchał się Ottmara Hitzfelda, trenera Szwajcarii. Drużyna byłego szkoleniowca Borussi i Bayernu jako jedyna, jak dotąd, znalzła w RPA sposób na Hiszpanów. Dzień przed meczem w prasie można było przeczytać, jakich rad udzielał Hitzfeld Niemcom. I wygląda na to, że Loew go posłuchał. Niemcy zagrali ultradefensywnie, podobnie jak Szwajcaria czekając na jeden jedyny błąd Hiszpanów. Ale takowy się nie zdarzył. Niemieccy kibice z gorącego wulkanu z każdą minutą przeistaczali się w zastygłą lawę. Ich pupile nie dawali im powodów do radości, bo nie przyzwyczaili ich do gry ultradefensywnej i niemocy. Punktem kulminacyjnym był kwadrans między 60. a 75. minutą, kiedy to niemieccy piłkarze mieli kłopot nawet z wyjściem z własnej połowy boiska. Wtedy to niemieccy kibice ironicznie zaczęli wiwatować, gdy udało się dłużej niż kilka sekund przetrzymać piłkę na połowie Hiszpanów. Plan Hitzfelda-Loewa był skuteczny do 75. minuty. Wprawdzie nie udało się wykorzystać dwóch klarownych kontr, ale ciągle utrzymywał się bezbramkowy remis, co przybliżało szansę na rzuty karne, w których Niemcy są świetni. Wtedy jednak dał o sobie znać jeden z najbardziej charyzmatycznych piłkarzy z półwyspu Iberyjksiego – Puyol. Czasu na wyrównanie wyniku było dość sporo, ale Niemcy zaprogramowani tego dnia na defensywę, nie potrafili nagle przełączyć się w tryb ataku totalnego. Ich marzenie o złocie w RPA skończyło się. Ale ich piękny sen, wbrew pozorom, trwa dalej. W sobotę czeka ich mecz o brąz, na który bez wątpienia zasługują. Na finał nie zasłużyli.
Tuż przed pierwszym gwizdkiem miałem sposobność zamienić kilka słów z niemieckimi kibicami. Uderzający był ich pragamtyzm i obiektywizm. Przyznali, że nie czują żalu za przegrany półfinał w roku 2006 i finał 2008, bo zdają sobie sprawę, że byli wówczas obiektywnie słabsi. Do wczoraj jeszcze sądzili, że tym razem jest inaczej i to niemiecka drużyna jest najlepszą na tym turnieju. Po 90 minutach z Hiszpanią musieli zmienić zdanie. I znów nie wydają się być jakoś strasznie przytłoczeni porażką. Wygrali lepsi.
czwartek, 8 lipca 2010
wtorek, 29 czerwca 2010
Wrażenia z meczu 1/8 finału: Japonia - Paragwaj
Gra piłkarzy obu drużyn bezustannie pchała mnie w objęcia Hypnosa, w związku czym przez całe 120 bezbramkowych minut przysypiałem. Za relację i komentarz wystarczy jeśli napiszę, że w karnych wygrali Paragwajczycy 5:3. I kropka.
niedziela, 27 czerwca 2010
Football is NOT coming home
Anglicy za burtą. Moim zdaniem w zupełności zasłużenie. W czterech meczach rozegranych na tym mundialu nie pokazali ani kawałka porządnego futbolu. Bezbramkowy remis z Algierią? Remis z USA? Wymęczone, najmniejsze z możliwych zwycięstwo ze Słowenią? To osiągnięcia drużyny, która nie może na mundialu zajść dalej niż do 1/8 finału. Mimo całej mojej sympatii (nie za dużej, ale mimo wszystko) dla Wyspiarzy, nie należał im się ćwierćfinał. Nawet jeśli przyjąć by, że Green nie wpuszcza babola, a po strzale Lamparda piłka trzepocze w siatce bramki Niemców, zamiast z niej wylecieć, to dla mnie nie zmieniłoby całościowego obrazu gry reprezentacji Anglii w RPA.
Mundial w Afryce pokazał wg mnie dwie słabości Anglików. Pierwsza to brak zgrania oraz przygotowania taktycznego do Mistrzostw. Anglicy wyglądali jakby się zupełnie nie znali. Żadnych akcji kombinacyjnych czy wyćwiczonych zagrań dwój- i trójkowych. Do tego Capello i jego asystenci nie odwalili dobrej roboty jeśli chodzi o rozpracowanie przeciwnika. Druga słabość to wg mnie jakość piłkarzy. Rooney (wprawdzie na mundialu bez formy), Gerrard, Lampard, Terry to światowa czołówka, ale pozostali to przeciętniacy, którzy być może wyróżniają się, ale tylko w Premier League. Jeśli Crouch, Heskey i Defoe to najlepsi napastnicy angielscy, a Milner to najlepszy prawoskrzydłowy z Wysp, to Anglicy nie mieli aż tak silnego składu, jak ogłaszali jeszcze na początku czerwca. Wprawdzie nawet ze średnich piłkarzy można stworzyć świetny zespół na miarę mistrza, ale jak już napisałem wyżej - Capello nie dał rady. Reasumując - jak głosi tytuł tego posta - futbol nie wróci do krainy, z której się wywodzi...
Mundial w Afryce pokazał wg mnie dwie słabości Anglików. Pierwsza to brak zgrania oraz przygotowania taktycznego do Mistrzostw. Anglicy wyglądali jakby się zupełnie nie znali. Żadnych akcji kombinacyjnych czy wyćwiczonych zagrań dwój- i trójkowych. Do tego Capello i jego asystenci nie odwalili dobrej roboty jeśli chodzi o rozpracowanie przeciwnika. Druga słabość to wg mnie jakość piłkarzy. Rooney (wprawdzie na mundialu bez formy), Gerrard, Lampard, Terry to światowa czołówka, ale pozostali to przeciętniacy, którzy być może wyróżniają się, ale tylko w Premier League. Jeśli Crouch, Heskey i Defoe to najlepsi napastnicy angielscy, a Milner to najlepszy prawoskrzydłowy z Wysp, to Anglicy nie mieli aż tak silnego składu, jak ogłaszali jeszcze na początku czerwca. Wprawdzie nawet ze średnich piłkarzy można stworzyć świetny zespół na miarę mistrza, ale jak już napisałem wyżej - Capello nie dał rady. Reasumując - jak głosi tytuł tego posta - futbol nie wróci do krainy, z której się wywodzi...
piątek, 25 czerwca 2010
Jak najmniej przegrać
Ostatnie mecze grupowe to zazwyczaj niezwykle ciekawe widowiska z tego względu, że zwykle 3 z 4 zespołów z grupy ciągle mają szansę na awans do fazy pucharowej. Nie ma wtedy miejsca na asekuracje, drużyny którym brakuje punktu lub bramki do awansu grają otarcie i ultraofensywnie, co cieszy oko każdego kibica. Walka trwa do ostatnich sekund, a takie mecze na długo zapadają w pamięć widza. Niestety jak napisałem kilka linijek wyżej - "zazwyczaj". Ostatnimi dniami obejrzałem dwa mecze drużyn walczących o awans i żadne ze spotkań nie było takie jak napisałem powyżej. Pierwsze to Argentyna - Grecja. Synowie Hellady powinni byli sobie żyły wypruwać, byleby tylko zachować cień szansy na awans. W równoległym meczu konkurująca z nimi Korea też nie mogła być pewna awansu. Co więc zrobili Grecy? Postanowili jak najmniej z Argentyną przegrać... Nie od dziś wiadomo, że Grecy potrafią grać defensywnie i zadowalać się przypadkowymi zwycięstwami 1:0, ale w takiej sytuacji mogliby chociaż spróbować.
Drugi taki mecz to Agnlia - Słowenia. Zawiedli Ci ostatni. Zamiast zagwarantować sobie awans choćby remisem, postanowili nisko przegrać i liczyć na kłopoty Amerykanów w meczu równoległym. Przeliczyli się i 5 sekund po tym, jak skończył się ich mecz z Anglią, dowiedzieli się, że Jankesi właśnie co wbili gola Algierczykom. W ogóle nie jest mi żal Słoweńców. Sami sobie na to zasłużyli.
Efekt jest więc taki, że dwie bojaźliwe drużyny z turnieju odpadły. I jest to zdecydowanie sprawiedliwe, bo po co mielibyśmy oglądać bojaźliwe drużyny w fazie pucharowej?
Drugi taki mecz to Agnlia - Słowenia. Zawiedli Ci ostatni. Zamiast zagwarantować sobie awans choćby remisem, postanowili nisko przegrać i liczyć na kłopoty Amerykanów w meczu równoległym. Przeliczyli się i 5 sekund po tym, jak skończył się ich mecz z Anglią, dowiedzieli się, że Jankesi właśnie co wbili gola Algierczykom. W ogóle nie jest mi żal Słoweńców. Sami sobie na to zasłużyli.
Efekt jest więc taki, że dwie bojaźliwe drużyny z turnieju odpadły. I jest to zdecydowanie sprawiedliwe, bo po co mielibyśmy oglądać bojaźliwe drużyny w fazie pucharowej?
piątek, 18 czerwca 2010
Trójkolorowa powtóka z 2002 roku
Wygląda na to, że Francuzi powtórzą swój wyczyn sprzed 8 lat, czyli zajmą ostatnie miejsce w grupie i nie strzelą nawet jednego gola. Przykład Francji pokazuje, ile w futbolu (i w ogóle grach zespołowych) liczy się drużyna, a nie pojedynczy piłkarze. Kadrę trójkolorwych zasilają gracze na codzień występujący w najlepszych angielskich, francuskich czy niemieckich. A mimo to, obsadzeni w jednej drużynie, nie potrafią strzelić jednego choćby gola Urugwajowi czy Meksykowi. Cała Francja zapewne szybko znajdzie sobie kozła ofiarnego w postaci Raymonda Domenecha. Nie chcę go bronić, bo jestem zdania, że trenerem jest kiepskim, ale umówmy się - jedenastu bardzo dobrych piłkarzy powinno strzelić jednego gola przeciętnym drużynom nawet i bez trenera. Moim zdaniem kiepska postawa Francuzów to efekt ich kłótni i sprzeczek. Rzadko kiedy drużyny, których zawodnicy są ze sobą skłóceni, są w stanie odnosić sukcesy. Powód jest prosty - więcej energii skupiają na walce ze sobą/trenerem niż na ograniu przeciwnika
czwartek, 17 czerwca 2010
Jak wyciszyć wuwuzele?
Dziennikarze, piłkarze, europejscy kibice, widzowie przed tv - wszyscy narzekają na niemilknący i przeraźliwy dźwięk przedmuchiwanych wuwuzeli. Doprowadziło to do sytuacji, że pewien inżynier z Monachium postanowił stworzyć komputerowy filtr anywuwuzelowy. Na ile skuteczne jest to rozwiązanie - nie mam pojęcia. Moim zdaniem w lepszy sposób z hałasem wuwuzeli radzi sobie propozycja nie-inżyniera z małego kraju w Ameryce Południowej. Pan Forlan potrafi sprawić, że kilkadziesiąt tysięcy tych południowoafrykańskich trąbek milknie w sekundę. Rozwiązanie nie jest może innowacyjne. Polega ono na strzeleniu gola gospodarzom. Jeśli oglądaliście wczorajszy mecz RPA - Urugwaj to z pewnością też doceniliście ten błogi moment ciszy...
środa, 16 czerwca 2010
La Scala, czyli teatr włoski
Wiadomo, że Włosi są Mistrzami Świata. Mam jednak na myśli udawanie kontuzji po rzekomych faulach przeciwników. Klasyczny przykład to De Rossi w meczu z Paragwajem. Biegnąc do kontry na 20-tym metrze od bramki ni z tego ni z owego padł jakby został rażony paralizatorem przez Carabinieri.
Przez następne 2 minuty zwijał się z bólu, ale jak wykazały powtórki telewizyjne De Rossiego w tej akcji nie dotknął żaden z obrońców. Włoch sprytnie upadł w tym momencie, gdy obok niego przebiegał Paragwajczyk. Nie wiem jakim cudem na ten teatralny spektakl nie dał nabrać się sędzia - duży plus dla niego. Żeby ocenić wyczyn De Rossiego musiałbym użyć właściwie samych obraźliwych słów, ale jako że obiecałem sobie nie przeklinać na tym blogu, to zmuszony jestem nie powiedzieć nic. Akcja De Rossiego przypomniała mi o pewnej śmiesznej reklamie turnieju Euro2004. Spot przedstawia nakręcony z ukrytej kamery trening Włochów. Azzuri trenują rzecz jasna teatralne upadki i udawanie kontuzji. Do dziś zastanawiam się, czy to reklama czy fragment rzeczywistego treningu Włochów. De Rossi każe myśleć, że raczej to drugie...
Przez następne 2 minuty zwijał się z bólu, ale jak wykazały powtórki telewizyjne De Rossiego w tej akcji nie dotknął żaden z obrońców. Włoch sprytnie upadł w tym momencie, gdy obok niego przebiegał Paragwajczyk. Nie wiem jakim cudem na ten teatralny spektakl nie dał nabrać się sędzia - duży plus dla niego. Żeby ocenić wyczyn De Rossiego musiałbym użyć właściwie samych obraźliwych słów, ale jako że obiecałem sobie nie przeklinać na tym blogu, to zmuszony jestem nie powiedzieć nic. Akcja De Rossiego przypomniała mi o pewnej śmiesznej reklamie turnieju Euro2004. Spot przedstawia nakręcony z ukrytej kamery trening Włochów. Azzuri trenują rzecz jasna teatralne upadki i udawanie kontuzji. Do dziś zastanawiam się, czy to reklama czy fragment rzeczywistego treningu Włochów. De Rossi każe myśleć, że raczej to drugie...
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)
